To mój pierwszy post na blogu, który nie jest recenzją. Chciałabym wyrazić w nim moje uwielbienie dla muzyki, obecnie zapomnianej i być może niedocenianej przez niektórych. Jeśli ktoś tutaj zabłądzi ma okazję dowiedzieć się jaka muzyka popularna była ponad 50 lat temu i jakiej słuchała ówczesna młodzież. Jeśli chodzi o mnie, to jestem miłośniczką zarówno nowej jak i starej muzyki − wszystko w zależności od mojego nastroju, jednakże muszę szczerze przyznać, że "przedpotopowe" dźwięki mają dla mnie ogromną wartość i zawsze stawiam je wyżej niż współczesne kompozycje. To w dużej mierze kwestia tego, że wychowałam się na starych płytach, winylach i kasetach z dawnymi przebojami (należących do moich dziadków i wujków) i słuchałam ich kiedyś na potęgę, mimo, że wtedy w radiu królowała m.in. Britney Spears.
Z czym Wam kojarzą się lata 60-te? Dla mnie to dekada niezwykle różnorodna i bogata w kulturalne rewolucje. Można wymieniać w tym zakresie wiele rzeczy, np. zjawisko beatlemanii i tzw. brytyjskiej inwazji − czyli zdobywanie popularności brytyjskich zespołów muzycznych w USA, a także tworzenie różnych organizacji o charakterze lewicowym, rewolucja seksualna, pierwsze lądowanie na księżycu, hippisi, modsi i rockersi itp.
Poniżej zrobiłam specjalną listę dziesięciu wykonawców / zespołów, którzy tworzyli w tej dekadzie muzykę, którą lubię, znam od dawna i polecam wszystkim. Są tutaj zarówno wykonawcy popularni, których każdy dzisiaj kojarzy (choćby z samej nazwy), jak i również mniej znani. Zachęcam do klikania w tytuły wybranych przeze mnie utworów i posłuchania − może coś Wam przypadnie do gustu.
The Beatles − brytyjski zespół-legenda, który zawojował całkowicie dekadę lat 60-tych XX w., ale pozostawił po sobie utwory, których słuchało się długo po rozpadzie zespołu, słucha się nadal i słuchać będą ich nasi potomkowie. Każdy z utworów, nagranych przez Beatlesów ma w sobie coś niepowtarzalnego, każdy z nich jest dobry, a ja nie potrafię wskazać tego najgorszego. Możecie sobie wyobrazić jakim wyzwaniem było wybrać kilka z nich do linków powyżej...
Zarówno John Lennon, Paul McCartney, George Harrison i Ringo Starr mają biografie, które czyta się z zapartym tchem, każdy z tej czwórki jest osobną legendą i dlatego niemożliwe jest wskazanie lidera Beatlesów. Ten zespół nie ma lidera, jest nim Fab Four, wspaniała czwórka i tylko tak powinien być The Beatles postrzegany.
O Beatlesach mogłabym napisać tutaj dużo, jednak jeśli chcecie zainteresować się tym zespołem trochę bardziej − słuchajcie piosenek, płyt (proponuję zacząć od początku, prześledzić utwór za utworem całą dyskografię, nie zapominając o singlach niewydanych na long-playach), czytajcie dużo (biografie pojedynczych członków, jak i całego zespołu), kontaktujcie się z innymi fanami itp.
Gdyby ktoś mnie kiedyś spytał który wokalista śpiewał najpiękniejszym głosem jaki słyszałam − moja odpowiedź to Roy Orbison. Gdyby ktoś mnie spytał który wokalista miał najsmutniejszy życiorys w historii muzyki, bez wahania odpowiedziałabym − Roy Orbison. Dlaczego najsmutniejszy? W 1966 roku w tragicznym wypadku motocyklowym zginęła jego żona Claudette (parę lat wcześniej napisał o niej utwór, stał się wielkim hitem zespołu The Everly Brothers − <<TU>> możecie go posłuchać). Roy bardzo załamał się po tym zdarzeniu. Dwa lata później, będąc w Anglii, dowiedział się, że spłonął jego dom w Tennessee − w środku byli trzej jego synowie, tylko jeden z nich się uratował. W 1973 roku w wypadku zginął brat Roya, jadący do niego samochodem na Święto Dziękczynienia. Gdyby tego było mało − w wieku 52 lat przeżył atak serca. Mimo tych potwornych ciosów od losu, Roy potrafił żyć dalej i poświęcać się muzyce.
A wracając do jego głosu − jego śpiew jest piękny, czysty, jest absolutną perfekcją. Śpiewał w taki sposób, jakby śpiew był łatwiejszy od oddychania. Ktoś kiedyś porównał Roya do Elvisa Presleya. Oba to świetne wokale, ale Roy wspiął się na same wyżyny wokalnych możliwości, przede wszystkim poświęcając się doskonaleniu tekstów (swoją drogą niezwykle wzruszających) i śpiewu. To właśnie Elvis Presley powiedział o Royu: "The Greatest singer in the world".
O Bobie Dylanie mogę powiedzieć − żywa legenda, najlepszy tekściarz w historii, niekwestionowany mistrz folk rocka, bard naszych czasów, wielki poeta. Tytułować można na wszelkie sposoby. Gdy myślę Bob Dylan, zawsze przed oczami staje mi to jego "cool" zdjęcie w okularach. Był KIMŚ. Taki był wtedy Bob i JEST nadal. Obejrzyjcie sobie jego dawne wywiady (kliknij <<TU>> albo <<TU>>) jak gasił wszystkich reporterów mądrymi tekstami, okraszonymi humorem i niepozostawiającymi pola do równie dobrej odpowiedzi. Od czasu do czasu włączam sobie te filmiki, żeby poprawić sobie nastrój.
Dylan zdobył niezliczona ilość nagród za swoją twórczość − 11 nagród Grammy, Oscara, Złotego Globa, został odznaczony Prezydenckim Medalem Wolności, kilkakrotnie nominowano go też do Nobla w dziedzinie literatury.
Dion DiMucci znany był już pod koniec lat 50-tych, gdy występował z grupą The Belmonts. Wiecie co to doo-wop? To specjalna forma śpiewu a cappella, w której główny wokalista śpiewa zwrotkę, a pozostali wyśpiewują "tło", naśladując instrumenty lub jakieś przypadkowe słowa. Dion tworzył utwory właśnie w takim stylu, wymieszane z klasycznym rock 'n' rollem. W początkach lat 60-tych Dion rozpoczął karierę solową i radził sobie całkiem nieźle, o czym świadczą miejsca jego singli na listach przebojów. Był jednym z pierwszych idoli nastolatek w tamtych czasach, a jego utwory, głównie o różnych obliczach miłości, naprawdę wpadają w ucho. Trudno również nie wspomnieć o czystym, przepięknym wokalu. Jego najpopularniejszym utworem jest "Runaround Sue" o pewnej dziewczynie, która rozkochiwała w sobie wszystkich chłopców w mieście..
Bonus: Bob Dylan zdaję się być wielkim fanem Diona. Znalazłam jego wypowiedź dotyczącą jednej z jego ostatnich płyt: "Jeśli chcesz posłuchać dobrego wokalisty − posłuchaj Diona. Jego głos to jak kolory ze wszystkich dostępnych palet. On nigdy tego nie stracił, jego geniusz nigdy go nie opuścił".
Bonus: Bob Dylan zdaję się być wielkim fanem Diona. Znalazłam jego wypowiedź dotyczącą jednej z jego ostatnich płyt: "Jeśli chcesz posłuchać dobrego wokalisty − posłuchaj Diona. Jego głos to jak kolory ze wszystkich dostępnych palet. On nigdy tego nie stracił, jego geniusz nigdy go nie opuścił".
Lesley Gore jest dla mnie najlepszą wokalistką, biorąc pod uwagę wszystkie dziewczęce bandy i solowe wokalistki lat 60-tych. Obdarzona niewątpliwym talentem wokalnym i skromnością na scenie, zachwycała wtedy wszystkich. Trudno szukać wśród jej utworów czegoś nudnego i pretensjonalnego − śpiewała przejmującą i pięknie nawet najbanalniejsze teksty o miłości. Jej producentem muzycznym był, nie kto inny jak Quincy Jones (!) − tak, ten słynny Quincy Jones, który potem współpracował z Michalem Jacksonem. Kariera Lesley mogła rozwinąć się jeszcze bardziej, jednak w połowie lat 60-tych zdecydowała się kontynuować naukę w Sarah Laurence College, odrzucając jednocześnie intratne kontrakty muzyczne i filmowe.
Uśmiechnięty Neil o wysokim, uroczym głosie − na każdym klipie ze śpiewającym Neilem, który znalazłam na YouTube, on się uśmiecha. Tak jakby śpiewanie było jego ulubionym zajęciem i mógłby robić to cały czas. Neil Sedaka (miał rodziców żydowskiego pochodzenia, jego matka pochodziła z polsko-rosyjskiego odłamu aszkenazyjskich Żydów, a ojciec miał korzenie tureckie) popularność zdobył pod koniec lat 50-tych hitem "Oh, Carol", jednak na początku lat 60-tych też miał masę przebojów, przy których trudno było nie tańczyć. Śpiewał prosty, wpadający w ucho rock 'n' roll. Nawet utwór o rozstaniu − "Breaking Up Is Hard To Do", jest zaśpiewany przez niego w taki sposób, że na mojej twarzy pojawia się uśmiech.
Gene Pitney miał niepowtarzalny, piękny, wysoki głos, który w połączeniu ze smutnymi, melancholijnymi tekstami jego utworów, sprawia, że mogę słuchać jego utworów godzinami − tylko, że gdy jestem w emocjonalnym dołku, Gene sprawia, że jeszcze bardziej się pogrążam... Ale teraz coś o samym Pitney'u. Urodził się w USA, ale miał polskie korzenie (jego matka była Polką), a z wykształcenia był elektrykiem (!). Nagrał wiele perfekcyjnie dopracowanych (pod względem muzyki i tekstów) płyt i zawsze dawał z siebie 100% podczas koncertów. Mimo choroby serca, nie przestawał koncertować − zmarł w wieku 66 na zawał. Jest to jeden z tych wokalistów, których trzeba wspominać, aby jego legenda nigdy nie zgasła, bo Gene z pewnością na to zasłużył swoim wkładem w historię muzyki.
Zespół The Rolling Stones utworzono w 1962 roku i okrzyknięto najciekawszym muzycznym debiutem. Grupa szybko osiągnęła oszałamiający sukces i zdobyła rzesze fanów, a członkowie nie stronili od różnych ekscesów, skandali i narkotyków. To było właśnie prawdziwe rock 'n' rollowe życie ówczesnych muzyków. Trzon zespołu to przede wszystkim Brian Jones, Mick Jagger i Keith Richards. Stonesi byli przeciwieństwem "grzecznych" Beatlesów, przynajmniej taki był ich wizerunek. Ich utwory to połączenie rocka i bluesa. Denerwuje mnie fakt, że mówiąc o Rolling Stonesa zapomina się często o Brianie Jonesie − to właśnie on nadał kierunek zespołowi, był jego nierozerwalną częścią, bez Jonesa The Rolling Stones stracił coś ważnego, jakąś cząstkę, której nie da się niczym zapełnić. Brian Jones został wyrzucony z grupy przez jego uzależnienie od narkotyków, braku chęci współpracy i komunikacji z resztą zespołu. Jones utopił się w basenie w 1969 roku (nieoficjalnie mówi się o morderstwie). Ja polecam film "Stoned" z 2005 roku o życiu i śmierci Briana Jonesa.
The Beach Boys już w samej nazwie zespołu zawarli kwintesencję swojego stylu − wykonywali tzw. surf rock, a poprzez ich utwory można było poczuć się jak na słonecznej, kalifornijskiej plaży, obserwując surferów. Przez niektórych są traktowani jako amerykańscy Beatlesi, ale ja się z tym zupełnie nie zgadzam − The Beach Boys mieli swój styl, swoich fanów i grali zupełnie inaczej, jedyne co ich łączy to porównywalna popularność. Ich płyta "Pet Sounds" znalazła się na drugim miejscu listy 500 albumów wszech czasów (magazynu Rolling Stone) − to jest dopiero osiągnięcie! Zespół założyli bracia Brian, Dennis i Carl Wilson, ich kuzyn Mike Love i przyjaciel Al Jardine. Harmonia w ich śpiewaniu jest mistrzostwem − tego trzeba posłuchać, by zrozumieć fenomen Beach Boysów.
Czym byłyby lata 60-te bez psychodelicznego rocka? To jak tort bez przysłowiowej wisienki na wierzchu. Jefferson Airplane były popularnym amerykańskim zespołem, wykonującym rock psychodeliczny, powstały w 1965 roku. Jest to mój ulubiony zespół z tego gatunku. Urocza Grace Slick ze swoim przejmującym głosem była świetną wizytówką zespołu i równie świetną wokalistką. Ich teksty były często kontrowersyjne, jak np. "White Rabbit", który nawiązuje do Alicji w Krainie Czarów i jest zarazem opisem narkotycznego transu. Zespół głównie odwoływał się do lewicowych i antywojennych postulatów i narkotyków, czyli tego, co pod koniec lat 60-tych najbardziej interesowało buntowniczą młodzież. Warto wspomnieć, że Jefferson Airplane wystąpili na najważniejszym wydarzeniu, wieńczącym tą dekadę, a mianowicie festiwalu Woodstock '69.
Czasem mi wstyd, że tak mało wiem o muzyce. Zarówno tej aktualnej, jak i starej, przynajmniej jeśli chodzi o pop czy rock. Od kilku lat w głowie mi tylko rap. Rzadko słucham czegoś innego, najczęściej coś mnie musi ku temu sprowokować.
OdpowiedzUsuńLata 60. były super, mam wrażenie, jakby był inny poziom świadomosci twórców... Choć lubię jeszcze lata 80., nawet muzykę rozrywkowa
OdpowiedzUsuń